- Nie! - krzyknęła Rainie, ale było już za późno. Kiedy tylko Kimberly
przestała patrzeć na Andrewsa, on z całej siły uderzył ją lewą ręką w przedramię. Kimberly krzyknęła. Pistolet wypadł jej z dłoni. Rainie poderwała swoją broń, ale w tym momencie broń Andrewsa już była w nią wycelowana. - Ufam, że będziesz rozsądniej sza - powiedział, wykręcając Kimberly rękę za plecy i zasłaniając się dziewczyną jak tarczą. Rainie skinęła głową. Powoli odłożyła pistolet na dywan. W tym czasie spojrzała na dużą czarną torbę. Po co mu taka duża torba? Co mógł w niej przynieść? - Kopnij go w moją stronę. Rainie zrobiła, jak kazał. Pchnęła glocka, ale nie włożyła w to zbyt wiele siły. Pistolet zatrzymał się metr dalej, pod stolikiem ze szklanym blatem. Ostentacyjnie wzruszyła ramionami i czekała, czy Andrews to kupi. Profesor zmarszczył brwi, ale dał sobie spokój, bo ręce i tak miał już zajęte. Rainie odetchnęła głęboko. Zachowaj spokój - powiedziała sobie, chociaż ręce jej się trzęsły, a serce waliło jak młotem. Przez dłuższą chwilę rozmawiała z nim przez telefon. Gdyby udało im się zwodzić go jeszcze 245 minutę lub dwie. Okna były otwarte. Z niewidocznych schodów pożarowych był do nich łatwy dostęp. Kawalerio, przybywaj! Co on miał w tej torbie? Kimberly płakała. Stała przed Andrewsem, skulona, ze zgarbionymi plecami. Wydawało się, że wola walki już ją opuściła. - Doskonale - powiedział Andrews. - Skoro doszliśmy do porozumienia, musimy się wziąć do roboty. A jest jej całkiem sporo. Trzeba skonstruować bomby, detonatory podłączyć do telefonów. Kimberly, twój ojciec zadzwoni punktualnie o pierwszej piętnaście. Nie chcę, żeby stracił okazję wysadzenia w powietrze swojej własnej córki i ukochanej. Niech to szlag! A więc to było w torbie. Rainie zamknęła oczy. Andrews przyniósł wszystko, czego potrzeba do skonstruowania bomby domowej roboty. Niewiele potrzeba, żeby wysadzić pokój tej wielkości. Zresztą kogo obchodzi, jaki fragment hotelu wyleci w powietrze, a z nim jeszcze inni niczego niepodejrzewający goście. To byłoby jego ostateczne zwycięstwo. Unieruchomiłby je. Potem złożyłby bombę i podłączył ją do telefonu. Pierwszy dzwonek spowodowałby eksplozję. Quincy nie tylko straciłby resztę swojej rodziny. Po przeprowadzeniu oględzin przez ludzi z dochodzeniówki dowiedziałby się ponadto, że to on sam pociągnął za spust. Że to on zabił swoją córkę. Że to on zabił Rainie. Och, Quincy! Biedny, biedny Quincy. Rainie otworzyła oczy. Na twarzy poczuła powiew wiatru od strony okna. Nie miały czasu na czekanie. Muszą za wszelką cenę uniemożliwić mu zbudowanie bomby. Nie mogą pozwolić, żeby wysadził pół hotelu tylko po to, żeby zrobić na złość Quincy'emu. Popatrzyła na Kimberly, starając się przyciągnąć jej wzrok. Potrzebowały jakiegoś planu. Może Kimberly skłoniłaby profesora do tego, żeby zaczął mówić. Może udałoby się odwrócić jego uwagę. Gdyby skoncentrował się na wymianie banałów ze swoją byłą studentką, Rainie mogłaby zacząć przesuwać się w stronę swojego glocka. Jeden metr. To niedużo. Prawda? Niestety, Kimberly stała ze spuszczoną głową i chyba nie nadawała się do walki. W końcu nic dziwnego. Była taka młoda. I w takim strasznym stresie. - Obwiniałam ojca - szepnęła Kimberly, może sama do siebie, a może do doktora Andrewsa. - Przez cały czas obwiniałam ojca, a w rzeczywistości to ja zdradziłam moją rodzinę. - Nagle inna myśl wpadła jej do głowy. - O Boże! Sprawa Sancheza! Czytałam akta wiele razy, szukając jakiegoś wątku.